nemi w słupy pni żółtych i siwych... Na czołach niektórych iglic kamiennych obłoki swawoląc zwijały się w wieńce, które wiatr szarpał i zrywał... Słońca już nie było, ale skryte za gór szczyty jak doskonały artysta błyszczało tém jaskrawiéj nieobecnością swoją...
Wszyscy turyści już się byli pochowali do hotelów i studyowali z korzyścią Szwajcaryą w Baedekerach i Murrayach... na drogach nawet ubodzy, którzy z powołania czatują na jałmużnę podróżnych, poschodzili byli do gospód i pokrzepiali się jabłecznikiem i serem...
Pusto było... cicho... smutno a ślicznie... szkoda tylko, że nikt tego nie widział. Ostatni akt dnia odegrywał się przed pustemi ławkami...
Właśnie w jedném z tych miejsc, gdzie gościniec do Chamonix wiodący skręca się ponad szumiącym w dole potokiem i idzie skrajem przepaści... na zielonym kawałku łączki, uczepionéj jakby na przekorę na skale, która wisi nad otchłanią — siedział mimo mroku i chłodu młody człowiek. Nie zdawał się on turystą wcale... padł ze znużenia, błędném jakoś okiem poglądał po naturze; z całéj téj, która go otaczała, widział tylko serce swe może i czarny dół, którego mierzył głębią...
Uśmiechała mu się przepaść widocznie... oglądał się trwożliwie... a że świadków nie było, czynił bez ceremonii przybory do jakiegoś dziwnego kroku... w tak młodym jegomości nie wytłómaczonego.
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/98
Ta strona została skorygowana.