ani chcę ani mogę... Pragnę spocząć i pod słomianą strzechą przytulić dni resztę.
Zawahał się nieco jenerał, ale zbolałe serce przemówiło... Tak — dokończył — miałem tę myśl, która mi się wszakże z każdym dniem zdaje mniéj wykonalną. — Zdala wszystko łatwe... Przybysz choćby jednéj narodowości zawsze włóczęgą jest i obcym... to darmo...
Spuścił głowę na piersi...
— Nie sądź waćpan tak źle o nas — porwał się żywo Mierzwiński, są trutnie, ani słowa, ale ludzi wiele i serca się znajdą...
Ścisnął mu rękę.
— Znasz waćpan pono Malwińskiego? spytał.
— Widziałem go w Berlinie — odpowiedział jenerał, miał mi nawet tu towarzyszyć — lecz jakiś interes zaskoczył.
— E! to pędziwiatr! pędziwiatr! to... płochy człek... gęba nieokiełznana...
Jenerał, nie rozumiejąc celu tych wyrazów, zmilczał...
— Przyznam się, dorzucił jakby powstrzymać się nie mogąc — przyznam się panu rotmistrzowi, że — że trochę gościnniejszego spodziewałem się, — nie mówię w tym domu — ale w Księstwie przyjęcia... Chłodno u państwa...
Rotmistrz westchnął...
— Chcesz, by ci ciepléj było? idź do małéj chaty chłopskiéj, idź do mieszczanina i do ubogiego dworku
Strona:PL JI Kraszewski Zagadki.djvu/981
Ta strona została skorygowana.