łzom za grzechy... Jam może dostatniejsza od ciebie... mnie nie trzeba nic.
Poczęła płakać. Czokołd schylił się do pomarszczonéj jéj ręki i pocałował ją, ona szlochając ścisnęła mu głowę, i jakby zatoczywszy się oparła się o mur, dając mu znak, aby odszedł.
Poszedł też, lecz zaledwie na kilka kroków się oddalił, stara odwołała go ku sobie, głosem pełnym jakiegoś strachu. Powrócił ku niéj. Szczęściem rozmowy téj zdawało się, że nikt nie był świadkiem, a ostrożna Horpyna uwiodła go głębiéj na stary mogilnik, ścieżką ku kościołowi. Wzruszenie czy zmęczenie i kalectwo nie dozwoliło jéj ustać o swéj mocy; oparła się o ścianę kościoła, podniosła głowę wykrzywioną i poczęła chwytając za rękę Czokołda:
— Nie, nie, mówiła szybko: śpiesz, jedź, nie zasiadaj tutaj. Jak ona do matki, tak tyś do ojca podobny. Kto jego znał, pozna cię z twarzy, wyda cię kto jesteś, a tu ciebie sądzili na bannicyę, a bannitę wolno zabić każdemu kto zechce. Ludzi na was niemało zawziętych, dosyć słowa... Po coś tu przyszedł? po co?
— Mówiłem ci już — przypadkiem temu kogobym był powinien zabić, ocaliłem życie. On mnie tu ściągnął, on nie wie kto ja i nikt. Jedna ona poznałaby mnie może, ale ta...
— No, ta, szepnęła stara, ta nie widzi nikogo, od tamtych prawie czasów siedzi owdowiawszy zamknięta, w czerni ubrana jak zakonnica, na postach i modliwie trawiąc życie. Dom zamknięty, nie widzi jéj córka ani zięć. Do kaplicy chodzi zakwefiona, nie mówi do nikogo. Ostre życie, ale wielkie grzechy.
— Ale ja ją widzieć muszę.
— Po co? Ona nie widzi nikogo.
— Mnie zobaczy.
— Spokój ci się naprzykrzył? Miły Boże!
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.