Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Albożem ja sam dobrowolnie tu przyszedł? począł Czokołd, Jam nie chciał ani marzył, zmusiło mnie, wciągnęło. Wziął z sobą niemal gwałtem Kobyliński, nie wiedząc co wiezie. Widać, że Bóg chce.
— Jak Bóg chcieć może złego? ofuknęła się stara.
— No, to siła nieczysta, co panuje nademną, odparł Czokołd. Tak! próżno się modlę, czuję ją w sobie, siedzi we mnie, ja z nią chwilami walczę, przemagam, to znowu bierze górę i szaleję.
— Krzyż Pański z tobą! szepnęła Horpyna, nie wyzywaj nieczystego, ani o nim myśl. Matka cię pewno nie kochała lepiéj, a mówię ci: siła nieczysta to miejsca te... Idź ty z tąd, idź, uciekaj.
— Dokąd?
— Gdzieżeś był?
— Siedziałem na Śpiżu.
— Ja nie wiem gdzie to jest, ale co najdaléj, najlepiéj, mówiła trzęsąc głową kobieta. Wszędzie dożyć można ostatniego dnia, a tobie już nic nie zostało tylko to. Tyś stary, złamany, życia dla ciebie nie ma nigdzie.
I znowu rozpłakała się stara. Potém prędko dobyła z za koszuli medalik, którego zdjąć nie mogąc, rozszarpnęła sznurek i rzuciła go na ręce Czokołdowi.
— Niech cię broni Matka Bozka... idź, idź, bo już na mnie tego za wiele.
Schylił się znów do jéj ręki wzruszony, ale mu ją cofnęła, żegnając go krzyżem i kryjąc twarz zapłakaną w dłoniach. Szmer w pobliżu zmusił też Czokołda do śpiesznego wycofania się z cmentarza i powrotu do domu.