Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

o kilka kroków z tyłu dwa strzały razem huknęły na nich. W popłochu napastnicy z rannymi pospołu pchali się w krzaki, a tuż sługa zeskoczywszy z wozu, choć się potknął na trupie, jednego z uchodzących pochwycił, a z tyłu nadbiegło dwóch konnych, wołając:
— Dobra nasza! dobra nasza! nie dajta się!
O ile poznać było można po nocy, szlachcic konno nadbiegał właśnie, mając za sobą jezdnego. Skoczył wnet z konia i jął pomagać słudze, by rannego pochwycić, mimo oporu zbójców, którzy już nie śmiejąc stawić czoła, zostawili go w rękach, a sami pierzchnęli.
Jakiś czas nie można się było opamiętać i rozpatrzyć co się stało. Sługa padł na ziemię na zbója i wiązał go, własny pas z siebie zerwawszy. W ciemnościach gdzie niegdzie para kłaków od wystrzałów kurzyła się jeszcze. Wszyscy pod wrażeniem téj walki nocnéj stali drżący i niemi. Przybyły tylko szlachcic się krzątał krzycząc, ale wesoło i raźnie, jakby niepomiernie był rad z tego:
— A! juchy, wołał, a kanalie!... padłoż tam co? jest który schwytany? Naniecić trzeba ognia, bo tu się omackiem nic nie zrobi, a paskudztwo jeśli gdzie przyczajone leży koło wozu, to się porozłazi.
Podróżny też począł krzyczeć na skrytego ze strachu pod wóz Hryszkę.
— Hryszka! gdzieżeś tam zalazł?... Ognia naniecić, masz tam kłak co się kurzy, weź siarnika i suchych liści, albo choć siana z wozu. Jest latarnia podróżna.
Dopóki było ciemno, ani się obaczyć, ani rozmówić, ani podziękować, ani przywitać, ani o czém pomyśleć nie było sposobu; dopiero gdy Hryszka, który obok padłego w napaści dogorywającego złodzieja leżał pół żyw sam, dobył się z pod bryki i drżącemi rękami jakoś roz-