pańskie pan stolnik z Mieczsług szalał i rozpłomieniał się co chwila widoczniéj. Twarz Czokołda chmurniała, niekiedy uśmiech jakby zadowolenia przebiegał po niéj. Snadź się cieszył, że szatanowi tak wyśmienicie się udawało, i czuł się w obowiązku mu dopomódz przez wdzięczność może, iż po trosze... kto wie! jego interesa robił. Wstał więc, aby oderwać Kobylińskiego, zaczepił go rozmową, odciągnął w drugi koniec ganku, i począł bardzo zajmujące opowiadanie, z którém z wolna sprowadził go z ganku ku oficynom.
Cieszym dopiero odszedłszy pomiarkował, że może gościa samego zostawić nie wypadało.
— Ale słuchajże, oni tam sami!
— E! to dzieci, panie stolniku! oni tam sobie o fraszkach paplają, a jéjmość się rozerwie.
— Masz słuszność, że się rozerwać może, bo była chora... i nie swoja.
— To też nie trzeba przeszkadzać, gdy się pani bawi tak dobrze.
— Masz słuszność, powtórzył Cieszym.
I chodzili sobie z dala po dziedzińcu, a Czokołd go zagadywał, i śmieli się też.
To trafne postępowanie przyszłego rezydenta dało uczuć saméj pani całą jego wartość. Spojrzała na niego prawie wdzięczném okiem, szambelan mu się uśmiechnął, odrobinę przysunął się do Tekluni, i pochylony rozpoczął żywą rozmowę.
— Boje się, byś pani na mnie się nie gniewała, rzekł, za moje natręctwo... prawda?
Oczka podniosła czarnobrewa, rozśmiała się, i ustami poczęła doprawdy cale co innego niż wzrokiem.
— A! panie szambelanie, myśmy tak osamotnieni, szczególniéj mój mąż tak jest rad każdemu gościowi, a cóż dopiero tak miłemu!
— A! pani, nie godzi się tak żartować z biednego kwaśnego człowieka, który szuka pociechy i miłosierdzia.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.