Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyznaj się pan, żywo i jakby śpiesząc się poczęła Teklunia: pana wypędziła z Warszawy jakaś awanturka miłosna?
Rozśmiała się; on spojrzał w jéj oczy z zachwytem, a nie darmo był szambelanem końca XVIII w.
— Patrząc na panią, rzekł, traci się pamięć przeszłości, przyszłości... i... nie pyta. Za to ręczę, że w téj chwili jedna tylko miłość zdaje mi się możliwą.
Obcesowo się wyrwał, ale oczy okrutnie go wyzywały, spuścił wejrzenie, był pewny ukarania za zuchwalstwo. Ale — o cudo! — figlarne ustka spytały:
— Jaka? ale jakaż? radabym wiedziała.
— Jabym się rad przyznał, ale nie mogę.
— Dla czego?
— Boję się.
— Jak mężczyzna przyznać się może do strachu?
— W pewném położeniu strach jest dowodem uszanowania...
— A ja myślę, przerwała piękna pani, że uszanowanie należy tylko siwym włosom.
Poczęła się śmiać jakoś konwulsyjnie. Szambelan był zmieszany. O trzy kroki chodził poczciwy mąż Tekluni i słuchał jéj śmiechu, a dusza mu się radowała.
— Nie powiesz mi pan o jakiéj miłości wspomniałeś?
— Nie, dziś nie powiem... może kiedyś... westchnął w akompaniamencie.
— Czy ten sekret powinien zestarzeć nim się zużyć potrafi? zapytała Teklunia.
— Tak, bo zdaje mi się, mówił szambelan, że łatwiéj będzie uwierzyć w niego, gdy czas przekona o jego prawdziwości.
— Z panów nikt nigdy nie mówi prawdy!
— Pani tego doświadczyłaś? spytał Grodzki nagle.
— Ja, nie, pan wiesz, bom mu to pierwszym razem mówiła.
— A ja, wtrącił szambelan, każde jéj słówko pamiętam.
— Pan wiesz, żem się wychowywała w kla-