Czokołd trzęsąc się ze śmiechu, począł śmiać się przymuszonym jakimś śmiechem, dziwnym, niezdrowym, strasznym, podniósł kieliszek do góry, spojrzał w oczy Grodzkiemu, dając do zrozumienia, że za czyjeś pije zdrowie, wychylił do dna i postawił, potém się przeszedł razy parę po pokoiku, stanął przed zmieszanym gospodarzem i cicho spytał:
— No, powiedz mi pan — ja mu pewnie dobrze życzę... co z tego będzie? co pan myślisz?
— Z czego? zapytał szambelan.
— No, no, rozumiemy się — gra i stawka wielka.. ale jeśli się wygra — co daléj?
— Na Boga, ani słowa! przerwał Grodzki.
— Więc ani słowa — ale co mam odnieść w zamian za pozdrowienie pięknéj pani, która mnie raczyła mianować swym posłem, chociaż był legatus natus ktoś drugi?
Szambelan się zamyślił długo, spojrzał mu w oczy, wahał się, obawiał widocznie przeciwnika, którego nie był pewien jeszcze, i rzekł:
— Złóż pan u stop jéj podziękowanie najuniżeńsze.. i powiedz.. powiedz....
— Czekaj pan, przerwał szydersko Czokołd: trzeba obmyślić dobrze, co ja mam powiedzieć.. Coś takiego, żeby dla mnie nic nie znaczyło, a tam — wskazał ręką — wiele.. Czy się pan szambelan spuści na mnie?
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.