— Żebyś ty się tylko u mnie nie nudził, rzekł nazajutrz rano pan Kobyliński do przyszłego swojego rezydenta; ja bo ci powiem, bądź jak u siebie, nie czyń ceremonii, jeźdź, chodź, zabawiaj się czém wola i łaska. Lubisz stajnię, bierz konie, rób z niemi co chcesz.
— Dziękuję, odezwał się Czokołd, ale się to dobrze składa, bo powiem wam, mam naturę taką, że mi w miejscu usiedzieć trudno. Gdybyście mi też konia dali, byle dobrego pod siodło, o piękność mi nie chodzi, tobym sobie tak dla rozpatrzenia się w okolicy na jeden, dwa dni pojechał.
— Tylko dokąd tu jechać i co widzieć? ozwał się stolnik ruszając ramionami: lasy a lasy, błotne rzeki i trzęsawice.
— Przecież ludzie mieszkają.
— A! no, próbuj szczęścia. Powiem, żeby ci dali skarogniadego, piękny nie jest, najgorzéj, że kłapouchy, a ja takich koni nie lubię... ale wytrzymały, nosi lekko i nogi bardzo pewne. U nas gdzie i chróstu i kamieni i dziur dosyć po groblach, pierwsza zaleta w koniu nogi. My mówimy nogi, a prawdę rzekłszy, należałoby rzec: rozum. Z wyjątkiem takiego co ma zupełnie popsute, inne konie mają nogi, byle rozum miały. Najlepsze nie pomogą, gdy koń głupi, a są konie, z pozwoleniem, głupie i konie rozumne.
— Zupełnie tak jak i ludzie, dodał Czokołd śmiejąc się szydersko zawsze. Wezmę skarogniadego, kłapouchego, na wasze słowo. Tylko się o mnie nie frasujcie, gdybym na wieczór nie powrócił; nic mi się nie stanie, a ja jestem peregrynant z natury: jak się puszczę, jadę i końca temu nie ma.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.