Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

wlepionemi w ziemię, wytrwał chwilę, westchnął i z wolna zgiął kolano, ukląkł u słupa, przy którym stał, począł się modlić po cichu.
Lecz ktoby mu się był przypatrzył w téj chwili, rozpoznałby może, iż modlitwa dla niego była już tylko jakby lekarstwem, które niegdyś doktor zapisał, które długo skutkowało, do którego chory przywykł i bierze je raczéj z nałogu niż w nadziei, że ono mu przywróci zdrowie. Modlił się ustami wprawdzie, a myśl i uczucie snadź grały na inną nutę, bo się coraz wstrząsał, momentami usta poruszające się żywo przestawały wymawiać wyrazy, i machinalnie, nagle, szybko do pierwszych konwulsyjnych niemal poruszeń wracały. Nie wiem jak długo trwałaby była ta modlitwa bez serca, gdyby blask łuny wieczornéj padającéj przezedrzwi kaplicy nagle jakimś cieniem ruchomym przegrodzony nie obudził Czokołda. Podniósł głowę. Za nim stał stary, siwy, z obnażoną prawie z włosów głową, słusznéj postawy, z brodą długą białą, w czarnéj kapocie z pasem czarnym mężczyzna, który obie ręce razem z czapką trzymał na lasce oparte. Oczy jego wlepione były w modlącego się Czokołda. Postać to była poważna, surowa, piękna mimo bardzo podeszłego już wieku, pełna energii razem i słodyczy. W téj chwili jednak zmarszczona brew, zacięte usta, sfałdowane czoło zdradzały we-