Czokołda, a ten roztropnie mu się cofnął, pokłonił i powoli począł iść ku karczmie poświstując.
Snadź jednak podstarości tak go wypuścić nie mógł, pośpieszył zaraz za nim, i dognawszy a zrównawszy się, podjął na nowo rozmowę:
— Mam waćpanu jedną rzecz powiedzieć, warta posłuchu... Waćpan mi się tu z jakąś rachubą kręcisz... wypatrujesz... potrzeba, byś wiedział, że ja czuwam, że pókim żyw, nie macie tu co robić, i gdybyś się waść drugi raz śmiał pokazać, dalipan imać go i do sądu dostawiać nie będę. Zrobię polowanie jak na wilka i w łeb palnę. Wieży nawet nie będę siedział za to, boś bannita.
— To wszystko dobrze, panie podstarości — rzekł wzgardliwie Czokołd, ale czy myślicie, że ja już ani naboja nie mam? Przecię taki człowiek jak ja nie będzie się wahał bronić, wiedząc co go czeka.
— Ja zginę, dobrze, ale waszmość też po świecie chodzić nie będziesz... no... Nie uwijaj że się tu i ruszaj zkądeś przybył.
Coraz szybszemi krokami szedł Czokołd nie odpowiadając, tak, że nie mogąc za nim nadążyć, podstarości ostatnie słowa domówił z daleka, stanął, patrzał długo na uchodzącego, i przeprowadziwszy go oczyma do gospody, z wolna smutny powrócił do domu... Wieczór był
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.