ko, potém przeszła się razy kilka po komnacie, przystąpiwszy blizko do starca, spytała:
— Widzieliście go?
— I mówiłem z nim...
— Cóż? co? czego chce?
— Zawsze ten sam... Podstarości ręką rzucił. — Zagrozić musiałem...
— Żądał czego?
— Urągał tylko... widać próbował, czy się zobaczyć nie może.
— Po cóż tu przybył? nie mówił? poczęła starościna.
Starzec milcząc ramionami dźwignął: — Niech jaśnie pani będzie spokojną, uciecze on i nie pokaże się więcéj choć zuchwały; wie on, że bannitą jest i że ja go nie poszanuję... Starliśmy się nieźle, aż uciekł.
— Odjechał?
— Nie — zdaje mi się do gospody tylko uszedł...
— To źle, cicho zawołała starościna: jam się pomiarkowała — jego należało wpuścić i mnie się saméj z nim rozmówić.
— Uchowaj panie Jezu! przerwał podstarości: ani on wart tego zaszczytu, aniby to dla pani było z dobrém... Żadnego nie ma pomiarkowania w mowie... złość i żółć w nim gra...
Potrząsł głową.
— Ja wam powiadam, że chłodno, rozważnie trzeba było tu prosić; możeby mnie zoba-
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.