czył, życie moje... posłyszał słowo... możeby się nawrócił.
Podstarości się uśmiechnął.
— On, nawrócił! ten człowiek dawno Boga w sercu nie ma... i nigdy go mieć nie będzie.
— Nie mów tego, przyjacielu, smutnie ozwała się starościna — nie mów, są cuda łaski, są nawrócenia największych złoczyńców i niedowiarków... przecież i mnie grzesznicę niegodną pan Bóg skruchą natchnął, a ja czuję w sumieniu mojém żem winna może téj rozpaczy z któréj on doszedł do bezbożności... Mnie więc należy choć spróbować skłonić go do nawrócenia, do pokuty...
Surowym wzrokiem zmierzył sługa stary swa panią, któréj głos cichł gdy to mówiła...
— Niech sobie pani nie pochlebia, ażeby cud miał się stać nad nim... zatwardziały to złośnik... a napróżno słów szafować nie warto. Któż wie coby on z tego uczynił, gdyby był przypuszczony i przyjęty... zabiłby może... Ala nie! nie! przerwał podstarości, o tém nie ma co mówić.
— Ja się go boję... jabym go słowem może udobruchała i odprawiła; dla tego, zdaje mi się, że należałoby go prosić.
— Ale po tém co z nami zaszło! jam mu szubienicą zagroził! rozstaliśmy się wyzywając! zawołał stary: to być nie może.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.