Murawa stała na samym skraju rozległych lasów należących do Ćwikłów; ale też dalsze ciągnęły się sąsiedzkie, w których ten niebezpieczny kolonista plondrował ze strzelbą i siekierą. Kilka chat trochę wygodniejszych niż włościańskie, składało osadę, stały one jednak odrębnie, aby do wioski zwykłéj jak najmniéj być podobne. Wydarte do koła ogrody, na których gdzie niegdzie zostały dęby stare, otaczały rozrzucone domowstwa i zabudowania. Jakkolwiek wsi nie było blizko, ubóztwo osadników i mała ich liczba nie znęciły tu żadnego szynkarza i gospody nie było. Późną już nocą dojechał do Murawy Czokołd, księżyc w pełni podniosłszy się oświecał dosyć malowniczy widok tych chat poprzeplatanych staremi drzewy. W niewielu oknach świeciło się jeszcze, a szlachcic był o kilkoro staj od budek, gdy już wszystkie psy ujadać, szczekać i wyć na niego zaczęły. Co żyło więc i nie spało powychodziło na progi, wiedząc, że psi instynkt nie zawodzi nigdy, i albo się wilki włóczą, albo ktoś jedzie. W nocy rzadko bardzo się tu ważył obcy, a swoi wszyscy jakoś byli w domu.
Od kraju lasu nad drogą stała chata z ganeczkiem, porządniejsza nad inne, ocieniona gruszą i otoczona sadkiem. We drzwiach jéj widać było mężczyznę w koszuli, który wsparłszy się ręką o uszak, ciekawie wyzierał. Przed tą właśnie chatą zatrzymał się Czokołd.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.