— Miałem ci ja swoich parę, to się teraz na jednego miejsce znajdzie.
Wtém popatrzał na szkapę i dodał:
— Toż to kłapouchy?
— A kłapouchy.
Poznawszy konia, zaraz się inaczéj zakrzątnął i ochoczo ujął go za uzdę kolonista.
— Osobliwsza to rzecz! odezwał się: wszak ja pana pewnie nie znam i w życium nie widział, a głos to tak mi gdzieś znajomy...
— Zwyczajnie, podobny do jakiegoś innego, mój dobrodzieju.
— Może to być.
Czokołd zsiadł, a gospodarz konia wziął i wskazał stajenkę.
— Niech go pan tu postawi u żłobu, siano jest, a ja pójdę do żony, żeby też czém przyjąć jegomości.
I nie czekając odpowiedzi, pobiegł zaraz do chaty zwiastować wielką nowinę. Nim podróżny konia opatrzył, kulbakę mu zdjął a derkę przywiązał, nim się zebrał przyjść niosąc siodło z sobą, już w ubogiéj chacie gotowe było wszystko na jego przyjęcie. Domek to był ubogi, ale chędogi, na wzór wiejskich chat pobudowany, ale od nich schludniejszy. Czuć tu było budnika, który się niemal za szlachcica uważał, a często też był podupadłym szlachetką. Więc stołki zastępowały ławy, były obrazki na ścianach, szafa dla sprzętu, stolik porządnie nakryty, i — coby zdziwić mogło — na ścianie wisiała
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.