Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

stąpiła niby zdumiona i przestraszona do samego stolika, oparła się na nim i starała się podróżnemu bliżéj przyjrzeć.
— A pan dawno w Ćwikłach? spytała.
— Ja? od kilku dni w gościnie, przybyłem ze stolnikiem.
— A! a! to pan pewnie, co mu, powiadają, życie od zbójców ocalił?
— Zgadliście, rzekł Czokołd, ja sam.
I westchnął.
— I mieszkać tu pewnie będziecie? potrząsając głową odezwała się kobieta.
— Może jakiś czas, rzekł Czokołd.
Zbliżył się też i gospodarz, którego twarz ożywiona rozmaite wyrazy przybierała z kolei. Nienawykły był snadź kryć się z myślą i uczuciem, więc mu one zaraz pisały się dobitnie w oczach i ustach. Zdawał się zdumiony, przerażony, uradowany, niedowierzający i niecierpliwy. Prawie to samo uczucie zdradzało oblicze Magdusi.
— Jak Boga mego kocham, szepnęła cichuteńko pochylając się do męża: podobniuteńki...
— Ja to z głosu zaraz... poznałem.
Zamilkli. Czokołd tymczasem poziewał niby zmęczony.
— Panu się pewnie i posilićby chciało, rzekł Gabryś, a tu u nas w nocy tak prawie jak nic nie ma. Żonaby jaj zgotowała, ale nim ogień nałoży, nim woda zawre...
— Dajcie mi suchego chleba i soli, rzekł Czokołd.
— To możeby wódki kieliszek?