Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, na granicy Węgier.
— No! toć kawał, choć z Węgier też do nas z olejkami przychodzą.
— A pan tam dawno? szepnął Gabryś.
— Będzie lat dwanaście.
Trącili się łokciami.
— Słyszysz! zawołała kobieta, jak obszył. Ino ty już nic nie mów, a daj mi się rozgadać, ja dojdę.
I poczęła głośno, patrząc mu w oczy:
— Pan tu wprzódy nigdy nie bywał?
Czokołd mimo smutku na pół się uśmiechnął. Uśmiech ten pochwyciła kobieta i z krzykiem zawołała:
— Jak Pana Boga kocham, pan Jan!
Gabryś rzucił się ku niemu.
— Jam go poznał po głosie... Panicz! panicz!
— Cicho! na Boga, cicho! odezwał się Czokołd; może kto ciekawy słuchać pod oknem.
Ale oboje gospodarstwo cisnęli się już do niego z gorącością ludzi, w których serce wspomnieniem odżyło. Magdusia chciała go w jedną, Gabryś w drugą rękę całować.
— O Jezusie ty mój! co to się z nas musiało porobić, kiedy pan tak, nie mówiąc złego słowa, postarzałeś.
— Cicho! cicho! rzekł Czokołd: wszyscyśmy zarówno posunęli się, a wy mniéj niż ja.
Magdusia machinalnie poprawiła chustkę na głowie i westchnęła.
— Wam ten czas przeszedł na własnym zagonie, w waszéj staréj chacie; ja nie miałem domu, byłem i jestem włóczęgą... lepsza jeszcze była wasza dola od mojéj doli.
Oboje gospodarstwo płakali.
— Umyślniem do was zajechał, rzekł Czokołd, ale nie trzeba, by o tém ludzie wiedzieli;