jutro do dnia ruszę... nie mówcie o mnie nikomu, o głowę idzie.
— Bądź pan spokojny, odezwał się Gabryś: toć ja panu tego mówić nie potrzebuję, że życiebym za niego dał. Ale po co to było przyjeżdżać? żyje tylu co was poznać mogą, a jak nie poznać, to po podobieństwie do starego się domyślić.
Czokołd ręką rzucił.
— Po co było przyjeżdżać? powtórzyła Magdusia.
— Nie jam chciał, los kazał, mówił szlachcic. Pan Bóg gdy chce człowieka użyć za narzędzie, wyrwie go choćby się pod ziemię skrył. Tak i zemną... Tyle lat minęło, w sercu się zabliźniły rany... Jednéj nocy wracając późno do najętéj chaty, słyszę krzyk, poleciałem nań, przybiegam, cygani szlachcica napadli... wyratowałem, kogoż myślicie? tego... tego, do któregobym był rad sam strzelił. Ale stało się, ujął mnie sercem dobrém, bo człek niezły, a wina na nim ciąży nie z niego.
— Już to prawda, przerwała Magdusia.
— I zabrał mnie tu z sobą gwałtem, aby na miejscu ból, żal, chęć zemsty, wszystko odżyło.
— Mój drogi paniczu, cisnąc się doń szepnął Gabryś: a nuż kto pozna? nuż pochwycą?
— No, chociażby... Życie moje denara nie warte, odparł przybyły, a tego nie będzie, nie! Jam tu był potrzebny, aby się pomścić na nich, dożyję do końca.
— I pan będziesz siedział tam... w Ćwikłach? spytała Magdusia: w tym dworze?...
— Muszę, odparł gość; dość tego, nie mówmy więcéj. Przybyłem do was pozdrowić, westchnąć, bo tyle mi tu zostało przyjaciół co wy i Horpyna.
— A widziałeś ją pan?
— Spotkałem.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.