Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.

Magdusia ręce załamała.
— E! gorzéj! rozśmiał się junacko szlachcic: w miasteczku, pewien jestem, poznał mnie stary żyd... i bodaj nie Łukasz, który na dziada wyszedł.
— A wyszedł, wyszedł, podchwyciła Magdusia.
— Ale z tych żaden nie piśnie, żyd się boi, a Łukasz myśli, że upiora zobaczył. Zresztą...
Machnął znowu ręką.
— Przepraszam panicza, przerwał Gabryś; niech mi wolno będzie powiedzieć, czy pan nie od starościny jedzie?
Czokołd spojrzał na niego i zmilczał.
— Tak! tak! po co to już i mówić! dodał Gabryś. Byłem ja tego pewien... tak jakem pewien, że tam nie puścili... Podstarości i dwóch księży teraz pilnują tam i nikomu przystąpić nie dadzą... Z przeproszeniem, rzekł głos zniżając: gdyby była potrzeba, to jedna Magda tam dojść może do niéj, bo chodzi po lekarstwa i czasem z nią gada. Ale co to się, proszę panicza, zrobiło z téj pani! Aniby jéj poznał ktoby nie wiedział... teraz taka pobożna...
Magda ruszyła ramionami.
— Milczałbyś! rzekła, to dobra pani.
Wszyscy zamilkli jakoś, Czokołd zadumał się.
— Prawda? gdyby było potrzeba, Magdusiu? hę?
— Jużciż dla was w ogień i w wodę... rzekła... Tylko mojego Gabrysia oszczędzajcie, żeby się do wieży nie dostał. Dwóch chłopców, dziewczyna, a wszystko to drobne... samabym sobie rady nie dała.
— Bądźcie spokojni... nic się wam nie stanie, rzekł Czokołd.
Gabryel się ofuknął:
— Ja się też nie boję.
— E! bo tobie aby awantury szukać, dodała kobieta. Na niegobym się powinna poskarżyć