śnie, smaku już dość wielkiego nie miałem. Zdało mi się, iż wykochawszy się razy kilka nader gorąco, tragicznie, młodzieńczo, rozpustnie, romansowo, na wszelkie sposoby — już mam tego dosyć.
— Widzisz pan, że gdy serce wypocznie — rozśmiał się Czokołd, — za nic ręczyć nie można.
— No, tak! tak! ale wracam do rzeczy. Wystygły będąc, obojętny, nie wiele już na przyszłość liczyłem, a powiem panu, że dostatki, majątek, zbytek nawet, stały się dla mnie potrzebą, koniecznością. Nudząc się, zacząłem kilka lat temu bywać w bardzo miłym domu księżny... mającéj dwóch dorosłych synów, nie młodéj, nie staréj, wcale zresztą pięknéj jeszcze, choć się zbliżała do pięćdziesięciu, i utalentowanéj. Jeśliś jéj pan nie widział nigdy w życiu...
— Słyszałem wiele o niéj, bo ją znała cała Warszawa, choćby z muzyki i koncertów familijnych... ale jéj nie widziałem.
— To pojęcia mieć nie możesz, jak stara kobieta miłą i ponętną być potrafi, jeśli duszę zachowała młodą.
Czokołd się uśmiechnął.
— Słucham — rzekł krótko.
Księżna była nad wyraz miłą, łagodną, dobrą dla mnie, nawykłem do tego domu, do jéj głosu, do spokojnego życia wygodnego, którego używałem tu będąc uważany jakby za krewnego... Na myśl mi wszakże nie przyszło, abym mógł czulsze w niéj obudzić uczucie... Przypadek odkrył mi, że tak było.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/181
Ta strona została uwierzytelniona.