Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc cóż?
— Gdybym był swobodny, rozwód i ożenienie, rzekł stanowczo Grodzki; ale ja wolny nie jestem.
— Zyskać na czasie, szepnął Czokołd. Ktoż wie co się stać może?
— Ja wam jako przyjacielowi, któremu ufać mogę, boś mi był w téj serdecznéj sprawie pomocą niemałą, ozwał się Grodzki, wszystko wyznam: my się widujemy potajemnie codzień.
— A ja potajemnie widuję, jak się widujecie, przerwał Czokołd z uśmiechem szatańskim. Przecież stróżuję, aby was stolnik nie zeszedł.
— Nadchodzi jesień, zima, schadzki stają się niepodobieństwem, a one stanowią życie nasze. Ona i ja nie wytrwamy nie widując się z sobą.
— Możesz pan przyjeżdżać.
— Nie, my się musimy widywać bez świadków... Na wsi to niepodobna, kochany panie Czokołd; my musimy jechać do Warszawy. Ja tego projektu nie wniosę, ona go może rzuci, waćpan poprzesz, ja się do niego przyłączę.
— Nie taję wam, że trudny być może, mówił Czokołd. Stolnik ma naturę wiejską, miasto dla niego nieznośne, największą karą byłoby kazać mu tam zamieszkać... ale... uśmiechnął się: jest sposób skłonić go ku temu.
— Dla żony? spytał Grodzki.
— Nie, dla dziecka, szepnął Czokołd. Zdrowiem i wychowaniem Pawełka da się namówić na wszystko.
— Bądźże nam pomocą, odezwał się szambelan gorąco ściskając jego ręce; a jeślibym mógł mu się czém wywdzięczyć...