Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.

— No! no! chłopca mi nie psuj... rozśmiał się stolnik, przechodząc łatwo do wesołego usposobienia.
— To mój najlepszy przyjaciel! krzyknął Pawełek, obejmując za szyję Czokołda... On mnie nigdy nic nie odmawia i takich uczy sztuczek...
— Znać, że własnych dzieci nie miał — rzekł stolnik, bo i takich uczy, które łatwo tragicznie się skończyć mogą...
— Ale cóż znowu! począł Czokołd — ja...
Szczęściem wśród rozmowy nadeszła Teklunia i wrzuciła w nią znowu Warszawę.
— No — Lambercie — jedziemy na zimę...
— Dokąd?
— Do stolicy...
— Ani myślę — co za nagła chętka! zawołał Cieszym — tobym sobie dopiero biedę kupił! Jabym się tam jedném ubieraniem i ceremoniami zamęczył! A cóż robić z Pawełkiem!... ale... dajcie mi pokój!
I zatknął sobie uszy palcami.
— No, to siedzimy na wsi, i ja choruję całą zimę, rzekła stolnikowa: mniejsza o to.
— Ależ boś sobie głowę nabiła! szepnął mąż... Jakżeby ci nie żal było porzucić i dom i sąsiedztwo i naszych miłych teraźniejszych gości... boć przecie ani szambelan, ani kochany Czokołd z namiby się nie wybrał...
Ci obaj zmilczeli.
— E! e! szambelana tybyś Lambertku namówił, bo ja do niego szczęścia nie mam...
— Nie śmiałbym... rzekł gospodarz.
— Wszak roboty zimą się zatrzymają, wtrącił Czokołd, — i ja myślę, że szambelan dałby się wciągnąć...
— A wy? zapytała Teklunia.
— A ja tam po co? pani dobrodziejko, śmiejąc się zawołał szlachcic, już dziś ani ja z mia-