Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! no, — jest bo czego! wybuchnęła piękna Teklunia... waćpan bo nic nie wiesz...
— Nie wiem nic...
— Waćpan nie wiesz co to za jejmość ta siostrzyczka cioteczna mojego pana Lamberta?
— Nie wiem...
— Siostrzyczka! siostrzyczka! zaczęła powtarzać namiętnie; a toż mi on się sam przyznał, że się jak opętany w niéj przez pięć lat kochał, i że gdy za mąż poszła, chciał się topić...
Czokołd ręce zatarł jakby z radości, ale minę zrobił smutną.
— E! e! czyżby się to pani obawiała — konkurencyi téj... pani! zawołał szydersko.
— Ja się niczego nie obawiam, ale ja jéj nie mogę cierpieć...
— Dla czego?
— Albo ja wiem?...
— Przecież to pani nietylko nie przeszkadza (tu Czokołd chrząknął, a ona usta zagryzła), ale nawet... na rękę.
— Ja tego nie chcę...
— Rozumiem, szydersko szepnął rezydent: pani wolno wszystko, a on powinien być...
— Zawsze zakochany jak kot, przerwała gwałtownie Teklunia. Tylko proszę tak nie mówić... wolno wszystko — cóż to sobie pan wyobrażasz? ja nic przecie złego nie czynię.
Czokołd śmiejąc się spojrzał jéj w oczy.
— Jeśli się szambelan nawet kocha we mnie, czyż ja temu winna jestem? A w tém niema nic złego. Panu wiadomo, że w Warszawie każda ma męża, kochanka, przyjaciela, adoratora i...
— Ale ja się do niczego nie mieszam... począł się usprawiedliwiać Czokołd.
Teklunia już zapomniawszy snadź o przedmiocie rozmowy, poczęła znowu z pierwszéj beczki.
— Proszę ja pana, co to za bezwstyd... bo wiem, że i ona jego kochała i on ją, a tylko