rodzice dla blizkiego pokrewieństwa nie pozwolili... i teraz sama mi tu przyjeżdża na rezydencyę! Niby to ja tego nie wiem, że takie młodociane romanse potém zawsze jak febra wracają przy najmniejszéj zręczności! Ale... ja jéj tu zostać nie dam.
W twarzy słuchającego szatański był wyraz radości i ironii. Zbliżył się do ganku.
— Pani stolnikowo dobrodziejko, odezwał się: o co pani chodzi?... Dla pani najlepiéj, jedź pani do Warszawy z szambelanem, a ich tutaj zostaw, ja będę pilnował.
Twarz Tekluni spłonęła.
— Waćpan jesteś niegodziwy... niegodziwy!...
Pogroziła mu palcem, odeszła i przywołała go znowu.
— Potrzeba ją ztąd wyprawić, ja jéj tu nie chcę.
— Dalibóg, mocno się pani stolnikowéj dziwuję, odezwał się Czokołd; wszak mąż się w pani kocha na zabój! Czego się pani obawiasz? Tyle lat się nie widzieli i nigdy pono nawet piękną nie była. Co ona szkodzić może?...
— No, ale jéj tu nie chcę, zakończyła odchodząc Teklunia.
Czokołd śpiewając pociągnął się do oficyn, był wesół, oddychał wolniéj, promieniał, a że potrzebował snadź rozmyślić się dobrze, wziął konia i pojechał w lasy.
Tymczasem po raz pierwszy od pobrania się stolnikowstwa, zaszła między nimi scena małżeńska z rodzaju tych, które po sobie niemiłe zostawiają wspomnienie.
Gdy się już spać wszyscy rozeszli, Cieszym wedle zwyczaju poszedł dać dobranoc żonie. Przyjęła go ponuro, kwaśno, widocznie z jakimś złym humorem.
— Co tobie?
— Nic.
— Chora jesteś?
— Nie.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.