bowiem po sobie, iż coś innego kryć się musiało pod spodem.
— Czy dawno jest ta siostra?
— Parę dni, czy drugi dzień... szepnęła Teklunia; ale ja jéj ścierpieć nie mogę, nie mogę... Ja wyjadę, ja wyjeżdżam... jam mu to zapowiedziała — niech sobie robi co chce.
— Dokądże? badając spytała matka.
— Nie wiem jeszcze... ta wieś okropnie nudna... gotowam pojechać do Warszawy...
Ten wyraz wszystko wytłómaczył starościnie; nie dała jednak poznać po sobie, iż domyśliła się od razu, że coś więcéj nad miasto i spór z mężem ciągnęło do stolicy. Zawsze z siebie biorąc miarę córki, starościna w nastawaniu na prostotę, na gminność, na wieśniaczość Lamberta, dojrzała tego, iż jakiś mniéj prosty, dystyngowańszy, ponętniejszy człowiek musiał do serca zajechać. Nie wiedziała o nikim i o niczém, bo ją córka w ogóle obchodziła mało; spróbowała jednak instynktowo fortelu, i podnosząc na nią oczy, zapytała:
— Ale przecież tego roku nie jesteś tak na wsi samotną — macie kogoś w sąsiedztwie...
Utopiła oczy w córce, a zmieszanie jéj i rumieniec nagły przekonały, że odgadła.
Wprawna w badanie kobiecego serca, dodała cicho od razu, jakby już coś o tém wiedziała:
— Któż to jest taki?
Teklunia bardzo żywo, ze zbytkiem zajęcia i zakłopotania poczęła natychmiast potokiem słów tłómaczenie z zarzutów, które sobie sama chyba czyniła, bo z matki ust nie wyszły.
— Moja mamo, to człowiek bardzo dobrze wychowany, skromny... Lambert go wciągnął sam... On dla mnie zupełnie obojętny... nudzi nas swemi wizytami... Jeśli mamie doniesiono
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.