kluni stał się nieznośnym... Dom dla poufałych szczególniéj i dla sług istném był piekłem. Wszyscy chodzili pochmurzeni; jeden tylko Czokołd zdawał się obojętném na to, albo nawet radosném prawie okiem spoglądać...
Przez parę tygodni rozwijało się to z wolna, aż doszło nareszcie do punktu kulminacyjnego. Piękna pani oświadczyła, że tego życia dłużéj znieść nie mogąc, jedzie do Warszawy.
Mąż się nie sprzeciwiał, zwłaszcza że Teklunia obiecywała poradziwszy się doktora i wyszukawszy nauczyciela Francuza do chłopca, wkrótce do domu powrócić.
Czokołd z niesłychaną gorliwością zajął się wyborem jéj w drogę; dwa czy trzy razy nie wiedzieć po co jeździł do szambelana, przekonał Teklunię, że nie powinna z sobą brać dziecka, słowem rozwinął nadzwyczajną czynność i obojgu państwu dał dowody przyjaźni, usiłując tak wszystko urządzić, aby podróż przyszła do skutku bez zbytnich kwasów i trudności. Po raz pierwszy Kobyliński uznał cenę tego nieoszacowanego człowieka, który nadzwyczaj zręcznie umiał się obejść, szczególniéj z kobietami.
Przed wyjazdem stolnikowéj, naznaczonym na jakąś niedzielę, we środę nadjechał szambelan z pożegnaniem. To słowo wymówione z razu jakoś dziwnie poruszyło stolnika.
— Jakto! z pożegnaniem? zapytał — co to ma znaczyć?
— To znaczy, kochany sąsiedzie nic innego
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.