Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/232

Ta strona została uwierzytelniona.

Studnie, strumień, sadzawki, kanały, krok za krokiem przeszukiwano, nie było nawet śladów stop jego, które na mokréj ziemi łatwo się wypiętnować mogły. Ojciec płakał łzami żywemi, łamiąc ręce i miotając się, to modląc, to prosząc i zaklinając ludzi... ale przyszła północ i za pół noc, a Pawełka nie było. Dopieroż lament się stał w całym dworze wielki!
Już to jednym z najgorliwszych w poszukiwaniach był niezawodnie Czokołd, który to dziecko nadzwyczajnie kochał, i prawie, zdawało się, tyle nad tém cierpiał co ojciec i ciotka. Dopiero nadedniem przyszła myśl samemu Kobylińskiemu, który jakoś od pewnego czasu zaczynał żonę podejrzewać, iż go chce porzucić, że ona mogła kazać dziecię porwać, wiedząc, iż go ojciec z dobréj woli nie odda. Myśl ta tak się zdawała jedyną prawdopodobną, iż natychmiast śledzić poczęto po traktach, czy kto dziecka wiezionego nie widział.
Ledwie półgębkiem o tém się zwierzył Czokołdowi i Gomółce stolnik, obu najmocniéj przekonał, iż nie inaczéj być musiało, tylko to sprawą jejmości się stało. Uspokoiło to nieco ojca, który się wypadku nieszczęśliwego obawiał, i wysłano zaraz ofiarującego się szlachcica, aby do Warszawy dotarł, dowiadując się po drodze, a wreszcie i u saméj pani, czyby tam dziecka nie było. Jeszcze przed świtem Czokołd ruszył do pierwszéj poczty do miasteczka, a daléj już miał wziąwszy konie pocztowe gnać gościńcem za dzieckiem. Innych ludzi na różne trakty rozesłano. Domysłu wszakże co do żony przedwcześnie zwierzać nie chciał pan Kobyliński nikomu, bo jeszcze pewien nie był, czy się z nią sprawa nie połata, lub wreszcie czy ją słusznie o to posądzał.
Dzień następny spłynął na lataninie gorącéj; przybywali posłani co chwila, ale to, co przy-