Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

— Żyje dziecko... żyje... ale płacze! o płacze!...
— Mogęż ja je odzyskać? spytał Cieszym.
— A czegoż człowiek nie może kiedy chce i szuka? mruknęła kobieta... Ale to niełatwo! niełatwo...
— Czegoż do tego potrzeba? rzekł stolnik.
Horpyna schyliła się... Znowu potrzeba było czekać na odpowiedź długo.
— Czego trzeba! Bóg jeden wie czego potrzeba — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem. Kto przeważy i porachuje sprawiedliwość bożą? Może albo z waszéj, albo z ojca waszego przyczyny wylało się dużo łez, a dziś je oddać musicie z nasypką. Kto to wie! Insza ludzka, a insza boża sprawiedliwość... my tego nie rozumiemy...
— Jam nikomu dobrowolnie łez nie wycisnął — rzekł stolnik. Świadczę się sumieniem...
— Jeśli nie wy, to może ojciec, albo dziad... mruknęła Horpyna.
Stolnik głęboko się zadumał...
— Ale dziecko żyje? powtórzył pytanie.
— No — żyje...
— Daleko?...
Kobieta zwróciła się podnosząc głowę o ile jéj dozwoliło kalectwo... i badać zdawała się niebiosa... okręciła się w koło, na zachodo­‑południe podniosła kij i rzekła:
— Daleko dla pieszego, dla konnego nie bardzo, a dla ptaka nieopodal, a dla wiatru to i blizko... Kto to wie?
— Moja stara... rzekł stolnik podając jéj dobytego talara, którego ona odsunąwszy się szybko odtrąciła z widocznym wstrętem, wołając:
— Nie — nie!
— Moja stara, poradźcie mi proszę! poradźcie, co mam czynić, aby mój skarb odzyskać?