Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

Snadź we dworze pobożnéj pani obradowano, kiedy może stolnik przyjechać, czekał go bowiem w podwórzu podstarości i ojciec Ksawery. Obaj przyjęli go z wielkiemi oznakami życzliwości, a ksiądz pośpieszył dowiedzieć się, czy starościna przyjąć go może. Niebawem też po krótkiéj rozmowie z podstarościm wpuszczono go do pokojów. Matka pięknéj Tekluni jak zawsze czarno i mniszo ubrana, czekała nań stojąc przy stoliku wyprostowana i chłodna. Gdy się ukazał Cieszym złamany, zmizerowany, z wyrazem bolu na twarzy, od którego postarzał i zmienił się strasznie, wyciągnęła mu rękę do pocałowania i odezwała się głosem przesadnie politowanie mającym wyrażać:
— Jak się masz, mój biedaku?.. Siadaj... Cóż to cię za nieszczęście spotkało? jak się to stać mogło? co to jest?
Po setny raz zanosząc się od płaczu i padłszy w krzesło, biedny ojciec opowiadać począł dzieje tego dnia żałobnego. Starościna słuchała patrząc nań, zamyślona.
— Ja tak żyję w ustroniu, odezwała się powoli, gdy skończył swą powieść: że o niczém tu nie wiem. Byłabym i o tém naszém wspólném nieszczęściu długo jeszcze może nie uwiadomiona, gdyby poczciwy ten, prawdziwie święty człowiek, o. Ksawery, przygotowawszy mnie, nie wypowiedział co się stało.
Załamała ręce.
— Dla was, dodała, to jest może tajemnica, dla mnie żadna.
Cieszym porwał się z siedzenia.
— Jakto! matka dobrodziejka mogłaby się domyślać?
— Jestem prawie pewna, chłodno odparła kobieta. Nie wiedziałam co za nieszczęście zgotuje nam ten człowiek, ale byłam pewna, że nie darmo się tu zjawił.
— Jaki? kto? co za człowiek? podchwycił Kobyliński; ja o żadnym nie wiem.