— Ja się też dowiedziałam przypadkiem, mówiła matka. Żona twoja będąc u mnie, opisując mi osoby nowo przybyłe, wspomniała o rezydencie.
— Który mi życie ocalił?
— Być może; ale to zaprzysięgły wróg wasz.
— Kto? Czokołd? podchwycił znowu ramionami ruszając stolnik. Mamo dobrodziejko, to być nie może!...
— To nie jest Czokołd! przerwała starościna, ja go dobrze znam, rodzi się z Czokołdówny, i przybrał sobie imię matki, a jest to syn tego Krajewskiego, od którego ojciec wasz nabył majątek. To Krajewski...
Stolnik był wprawiony w rodzaj osłupienia — milczący patrzał, słuchał, nie wierząc uszom swoim.
— Ale zkądże pani starościna o tém wiedzieć może?
— Poznałam go, domyśliłam się tego z opisu twéj żony...
— To przecięż nie może być, rzekł Kobyliński, bo on przez cały ten dzień, gdy dziecko znikło, na krok mnie nie odstąpił.
— Jesteś tego pewien!?
— Najpewniejszy, i teraz dopiero ofiarował się jechać szukać dziecięcia... Ale nie, to być nie może! dodał stolnik.
Starościna lekko ramionami ruszyła.
— Ja ci powiadam, że to inaczéj być nie może...
— Cóżby to było? zemsta? zawołał Cieszym: po tylu latach, po zapomnieniu i zaniechaniu zupełném — dla czego teraz? cóż ją odżywić mogło?
— Zręczność podana, odpowiedziała starościna powoli. Tego Krajewskiego syna znałam dawniéj, mówiła głos zniżając: to człowiek gwałtowny, mściwy, nie zapominający nic... a że on w waszym domu pod imieniem rezydenta gościł, to nie ulega wątpliwości.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.