szana, oczyma ognistemi mierzyła męża.
— Coż waćpan tak stoisz? co to jest?
— Miałżem paść? spytał Cieszym.
Teklunia ruszyła ramionami.
— Kto to był u pani? rzekł stolnik.
— Kto? coż to znaczy kto? Uczyłam się z nim roli! Dzieciństwo! Coż to znowu za ton? Czy waćpan mnie podejrzewasz?...
— Wcale nie, jestem pewien swojego nieszczęścia i nie podejrzewam wcale... Ale co mi tam! jam stracił dziecko!
Matka uczuła serce macierzyńskie.
— Gdzie on jest?
— Nie wiem, porwał go ten, co się nazywał Czokołdem, a był Krajewskim. Jadę go szukać. Ślady znalazłem.
— Więc to prawda? zawołała idąc ku kanapie i padając na nią Teklunia, która ze wzruszenia płakać zaczęła. Kobyliński teraz nie po męzku się też rozpłakał. We drzwiach bocznych stojąca Czyżewska, która była przybiegła na ratunek swéj pani, patrzała na nich, gryzła usta i ruszała ramionami.
Stolnik przeszedł się po salce parę razy, rzucił okiem na żonę, i nie żegnając jéj wyszedł, ażeby więcéj nie wrócić.
Wiedział już, że mu się należało wyrzec kobiety, któréj nie ufał nigdy bardzo, ale ją kochał namiętnie. Lżéj może na ten raz znieść
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/272
Ta strona została uwierzytelniona.