Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/289

Ta strona została uwierzytelniona.

chcic nie wytrzyma, dowie się do swojéj chaty. Tego capnąć, musi wyśpiewać co z dzieckiem zrobił. A więcéj powiem: ów wspólnik, póki do do domu nie dojedzie nie będzie wiedział, iż się jego posiłkowanie odkryło. Tego gdyby złapać!
— A któż go zna? spytał Mora.
— Czy na zasadzce na zająca siadając, trzeba go osobiście znać? odparł Głodowski. Dajcie mi wiedzieć, gdzie chata, jak się zowie, ja jutro jadę i jeśli się zjawi, wezmę i związanego dostawię.
— Drugiemu trzeba na Spiż i do Węgier.
Zaczęły się tedy rozprawy żywe. Strękowscy tylko milczący słuchali z uwagą, nic swojego nie dodając.
— A panowie co myślicie? rzekł Oxtul do nich.
Ci trącili się łokciami i starszy szybko począł po cichu:
— My się jeszcze uczymy o co idzie.
— O co idzie? zaśmiał się Oxtul: o tysiączek dukatów! tysiąc obrączkowych, nie owych pruskich co to nie doważają i mówią, że z alchemicznego, nieprawdziwego złota są robione, ale węgierskich.
Wszystkim oczy zaświeciły.
— Ale co to! potrząsając głową zawołał Samotyja: złodziéj ma tysiąc dróg, a tu co gnać jedną... kto tego dokazał, ten się dobrze zabezpieczył.
Więc wrzawa znowu i zdania różne, aż po dwóch godzinach stanęło na tém, że Strękowscy mieli razem z Oxtulem przy boku stolnika pozostać, Głodowski ruszał do Ćwików a raczéj do Murawy, Samotyja w Warszawie pozostawał na straży. Mora zaś żądał, aby mu dozwolono iść na partyzantkę samopas, aby z nikim tysiąca nie dzielił. Nazajutrz plan ten uzyskał potwierdzenie, i nie zwlekając ruszyli każdy w swą stronę,