Oczy wędrowca padły na kościół, na mury niezbyt od rynku mieściny odległe; począł się rozpatrywać po nich i jakby szukać w nich czegoś dla siebie. Miejsce ciche, spokojne, ustronne może mu przypadało do smaku, gdyż coraz pilniéj się rozglądając, wyszedł aż ku środkowi pustego rynku, aby się lepiéj przyjrzeć wszystkiemu. Może też przypomnieć sobie chciał co dawniéj mu znane było.
Wieczór późny już mu dobrze nie dawał rozeznać ani położenia, ani budowli, które z rynku dwiema ulicami rozchodziły się po nad brzegami rzeki, a właśnie też i gospodarz skończywszy modlitwy, wyszedł na próg przeciw podróżnemu, który do niego pośpieszył.
Stary i poważny żyd pokłoniwszy się począł mocno wpatrywać się w twarz przybyłego, a w końcu zapytał:
— Czy jegomość tutejszy?
— Nie — alem tu dawniéj, niegdyś do szkoły chodził i miejsce zapamiętałem.
— Aj! aj! zawołał żyd: od tego czasu wiele się u nas zmieniło! Westchnął. Księża jezuici musieli ztąd iść precz!
— I nikt nie został z księży? spytał przybyły.
— No — ci zostali, którzy już nie mieli po co w świat wędrować. Niby to szkoła jeszcze jest, ale to już nie to co było... Uczniów co roku
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/301
Ta strona została uwierzytelniona.