jakąś modlitwę, któréj nigdy nie mógł dokończyć. Zrywał się, chodził cicho, kładł się znowu, i tak spędził czas dobrze za północ.
W miasteczku panowało już głębokie milczenie, gdy powoli oczy mu się kleić zaczęły, i jak leżał wsparty na łokciu z głową zwieszoną na dłoń, zadrzemał. Snem przerywanym spoczywał, albo raczéj męczył się do dnia, a gdy na brzask się brało, narzucił opończę i wstał. Wśród nocy kilka razy już do budzącego się chodził chłopca, teraz przewidując, że rychło wstać zechce, poszedł przygotować ciepły napój i na jakie gospodzie stało śniadanie. Wkrótce też, gdy poruszając drzwiami skrzypnął, dziecię się przebudziło, podniosło i ze snu zaczęło wołać:
— Tatku! gdzie ja jestem?..
Podróżny się przybliżył i wziął dziecko za rękę.
— Nie bój się, a jeśli możesz uśniéj jeszcze, bo rano. Jesteś zemną, z przyjacielem twoim. Tatka nie ma i nie rychło powróci. Mówiłem ci tyle razy, że z mamą pojechał za granicę, a ciebie mi powierzył, żebym miał o tobie staranie.
— O! niedobry! zawołał chłopak, rzucając się na poduszkę: jabym był wolał pojechać z nimi.
— Ale to było niepodobna, rzekł łagodząc
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.