tu z bardzo szybko odprawianéj zawsze mszy świętéj ksiądz Olszowski. Chłopak mu ledwie mógł wydołać z odpowiedziami tak się uwijał, a w niespełna kwadrans już napowrót do zakrystyi kroczył.
Tu już nań czekał podróżny, a gdy zdjąwszy szaty ksiądz Olszowski po krótkiéj modlitwie wstał z klęcznika, zbliżył się do niego grzecznie witając. Stary, który już podobno wzrok miał gorszy od pamięci, patrzał długo i milczał, nie mogąc poznać ktoby był ów przybysz.
— Dawny wdzięczny uczeń, jegomości dobrodzieja...
— Tak, ależ bo ich było tylu... a kogoż mam honor?
— Co tam pytać o nazwisko! przerwał przybyły: dosyć, że discipulus, i że przybyszy tu, pragnął złożyć jegomości dobrodziejowi uszanowanie.
— Chodźże do mnie na kawę, rzekł ksiądz Olszowski; pogawędzimy o lepszych czasach. Ba! dodał, a poznałżebyś to ty dziś nasze kollegium, szkołę, owe ogrody i gmachy... tempus edax rerum.
Spuścił głowę ks. Olszowski.
— Chodź bo, chodź, jak się tam nazywasz, proszę zemną. Mam tu jeszcze jako proboszcz loci ordinarius, kątek znośny. Jest nas tu kilku niedobitków.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.