— Nie! to nie może być...
Starościna ruszyła ramionami.
— Kochasz ty ją?
Stolnik pomilczał chwilę.
— Kochałem ją, rzekł: Bóg widzi, gorąco i serdecznie; starałem się o jéj szczęście, dogadzałem żądaniom. Niebabym był jéj przychylił. Był czas, że i ona nie czuła się nieszczęśliwą, i ja z nią życie pędziłem rajskie... Fatalność jakaś spiknęła się na nas.
— Fatalność! mazgajstwo! przerwała starościna, — jest Opatrzność, ale nie ma fatalności, jest grzech i kara. Każdy uczynek prowadzi ze sobą nieuchronne następstwa. Ojciec wasz uparł się wyrwać z rąk majątek człowiekowi, który pozbyć go nie chciał... dostaliście coście chcieli, ale ze wszystkiemi skutkami, które nieszczęśliwego przekleństwo sprowadza. Syn Krajewskiego zmarniał, zubożał i pielęgnował pragnienie zemsty, do któréj mu wypadek dostarczył zręczności.
— W tém wszystkiém, począł stolnik, któremu pamięć ojca była droga: mojéj winy nie ma, a o ile ja wiem, ojciec mój też postąpił sobie prawnie i krzywdy nie miał na sumieniu. Że ci ludzie poszaleli, nie nasza wina, że stracili majątek....
— Dużoby o tém mówić — przerwała starościna — ja wiele rzeczy pamiętam! Krajewski
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/328
Ta strona została uwierzytelniona.