dało, bo ze służby pana Kobylińskiego nic dobyć nie mogli. Było to u niego prawidłem, że w podróży nie mówiono nigdy pytającym nazwiska pana, a ciekawych żartami odprawiano. Owi dwaj ludzie stali długo we wrotach, przyglądali się prowadzonym koniom, szeptali coś między sobą i poszli nareszcie. Już szli precz od gospody, gdy Czokołd właśnie wstawszy, w oknie stanął pacierze mówić, i nawinęli mu się na oczy. Skinął na Cieszyma Kobylińskiego i pokazał mu ich palcem w milczenia.
— Patrz asindziej, szepnął żegnając się ukończywszy zdrowaśki: oto tych dwóch do was wczoraj z innymi strzelało. Są znane włóczęgi wysłane na wzwiady, choć teraz wam już nic nie zrobią.
— Nie bardzom się bał i nie lękam też dziś po dniu białym, ale bracie kochany do Krakowa drogi kawał srogi jeszcze, gościńce puste... Gdybyście mnie przeprowadzili, dalipan nie byłoby nie tak od rzeczy.
— Jeśli chcecie, do Nowego Targu pojadę, odezwał się Czokołd, a ztamtąd już na Myslenice droga bezpieczna i ja wam niepotrzebny.
Cieszym rzucił mu się na szyję i począł go ściskać.
— Tyś mi bracie teraz potrzebny zawsze, i tęskno mi będzie po tobie, zawołał patrząc mu w oczy z natężeniem. Krótko się znamy, prawda, ale jużeśmy razem przez ogień przeszli... E! gdybyście się namówili te puhacze góry
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.