związał mocno, aby krew zatamować, a już i ranę za pociśnieniem uczuwszy, konia puścił kłusem, krótko go tylko wziąwszy, aby gdzie po nocy nie padł. Miał nadzieję, że nim zupełnie osłabnie, do Gangi dojedzie. Drogi był jeszcze kawał dobry, ale Czokołd czuł siłę w sobie i życia nie było mu żal tak bardzo, tylko los dziecka go obchodził i Pawełek śmiejący się doń stanął mu na myśli.
— Ha! no! wola boża, rzekł z goryczą: zbój pamiętał dobrze o długu i snadź mnie kędyś poznał, albo on, albo jego ludzie. Stanie się co Bóg da, byle się na koniu utrzymać.
Pośpieszać musiał, choć przyśpieszony bieg konia wielce mu na ranę był przykry i odpływ krwi powiększał. Nie było rady, inaczéj omdlenie mogło go rzucić na drodze — bez ratunku. Zaciąwszy zęby konia cisnął, ale i droga mu się w oczach mżyła, a pewien jéj nie był. Noc czarna, wietrzna, dżdżysta, zwiększała trudność dostania się do wioski. Przecież znalazł się już za Czorsztynem w dolinie, gościniec był większy i koń sam do wsi instynktem mógł trafić. Rzucił mu więc cugle, aby ranę ucisnąć lepiéj, i tak dobili się do pierwszych chat, a w chwilę potém do dworku. Tu obyczajem tych stron wrota w częstokole mocno były zaparte drągiem, w dziedzińcu tylko psy ujadać poczęły. Nimby kto wyszedł czekać było trudno, wołać nadaremnie; rachował na to, że gdy znane psy ucichną nagle, we dworze się dorozumieją ry-
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.