— Bo to są trutnie... porzucili mnie, żem znużony pracą trochę dłużéj zasnął, pojechali przodem, tymczasem ten sam wpadł mi w ręce... przybył do karczmy... ale cożem miał zrobić?...
— Co? gonić go.
— Dobrze mówić, ojcze kochany. Ten prawie że z konia nie zsiadł, a mój był nieosiodłany...
— A oklep nie łaska?
— Samemu! toć mi się odgrażał, że jak psu w łeb palnie...
— Byłby chybił...
— No — nie myślałem próbować.
— Gadałeś z nim?
— Godzinę.
— Godzinę! zawołał Cieszyn, godzinę! I przez godzinę nie wymyśliłeś sposobu, aby go wziąć...
— Jak? gołemi rękami jeża! zapewne... ojcze kochany... nie było sposobu... alem z wieścią przyleciał...
Cieszym ręką machnął.
— Co mi po niéj! zawołał — wszak dziecka z sobą nie miał?
— Ani śladu... Sam był konno.
Tak się urywana zawiązała w ganku rozmowa, ale też wkrótce wyczerpała, bo Oxtul opisawszy aż do pętelki strój i minę nieprzyjaciela, nakłamawszy na rachunek rozmowy, osta-
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/355
Ta strona została uwierzytelniona.