Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/374

Ta strona została uwierzytelniona.

pośpieszył za nią do hecy. Razem z powracającą hrabiną wszedł do loży dowódca, aby mu ukazano zawsze jeszcze stojącego z założonemi rękami winowajcę, i zniknął. Teraz na prawdę rozpoczynała się heca w arenie, bo niedźwiedź jednego psa podarł jak rękawiczkę, a wilk zapachem świeżéj krwi ożywiony, widocznie nabrał apetytu i humoru... oczy mu błyszczały krwawo, ale odwaga nie była na wysokości apetytu... W téj saméj chwili do loży w któréj stał Czokołd, wsunął się dowódca straży, człek zresztą bardzo przyzwoity, który skłoniwszy się sąsiadowi i nie odebrawszy od niego wzajemności, stanął jako powszedni widz przyglądać się przygodom niedźwiedzia, już na prawdę rozdąsanego.
Przybycie nieznajomego zbudziło jakby ze snu Czokołda, który obejrzawszy się po sali, powoli skierował się ku wyjściu. Dowódca powoli wysunął się za nim. U drzwi wązkiego korytarzyka stało gęsto uszykowanych sześciu zbrojnych marszałkowskich pachołków z sierżantem. Czokołd cofnął się zdziwiony widocznie i zbladły. Oczy jego padły na idącego za nim jegomości.
— Darujesz mi pan, rzekł dowódca: jestem zmuszony aresztować go, i nim się rzeczy wyjaśnią, poprowadzić z sobą do więzienia marszałkowskiego...