— Mnie? czy to nie omyłka! zapytał szlachcic dosyć spokojnie.
— Pan jesteś Jan Krajewski? zapytał dowódca...
Czokołd się zawahał trochę, ale snadź rozrachował, że go tu już ktoś poznać i zdradzić musiał, a wypieranie się byłoby upokarzającém kłamstwem:
— A gdyby tak było?
— Zmuszony byłbym wziąć pana.
— Na czyją instancyę?
— Wszakci się to wyjaśni.
— A neminem captivabimus...
— Wszak Jan Krajewski stoi pod bannicyi wyrokiem? rzekł dowódca.
Na te słowa nie odpowiedział Czokołd, schylił głowę, otoczyli go pachołkowie, i w téjże chwili ujrzał przesuwającą się przede drzwiami twarzyczkę dobrze znajomą pięknéj Tekluni. Zrozumiał już wszystko, usta zaciął, schylił się ku dowódcy i szepnął:
— Dobrze, ale musicie zemną zabrać i rzeczy zostawione w gospodzie, któreby tam czasu aresztu nie były bezpieczne... Mam sumkę niemałą, a nie chcę, by mi ją skradziono...
Zgodził się na to grzeczny dowódca, który wiedział, że w owych czasach fortuna się kołem toczyła i niekoniecznie każdy bannita kładł głowę na pieniek...
W hecy przybycie straży, wypadek z nie-
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/375
Ta strona została uwierzytelniona.