— Nie, rzekł poważnie — to darmo: gdybym je miał, dziecka nie dam... nie dałbym... nie mogę, nie godzi się... nie warciście, ani ty, ani matka, ani babunia.. Pawełek na coś lepszego zasłużył niż wasze pieszczoty, coby go zniedołężniły i popsuły!
— Ale to dziecko nasze!
Czokołd zamilkł i odwrócił się.
— Nie zmuszaj mnie, bym okrutnym był i do ostateczności się posunął, dodał stolnik.
— Słuchaj waćpan co ja powiem, nagle przerwał Krajewski: nie męcz ty dziecka twego męcząc mnie. Oczy wielkie wyszczerzyłeś: tak ci jest. Jeżelim go porwał, toć przecie nie utopiłem, nie zjadłem, nie zarżnąłem, musiałem gdzieś w kąt zapchnąć... Mnie tu potrzymacie, a on tam głód będzie cierpiał, może i gorzéj, bo go obcy ludzie z łaski karmić nie zechcą!
Rozśmiał się. Stolnik stał ogłupiały, nie mogąc wygmatwać się z tych sieci przypuszczeń, w które go Czokołd poosnuwał.
— Więc cóż? co? czego chcesz? co ja mam czynić, aby odzyskać dziecko? zapytał drżąco.
— Nie masz nic czynić, bo ja ci go nie oddam. Ja nie wiem co się z nim stało... przypuszczam i drwię.
Ruszył ramionami.
— Niech cię kaci porwą! krrzyknął stolnik.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/395
Ta strona została uwierzytelniona.