— Albo ciebie z całą twą familią razem, śmiał się Krajewski...
Pomilczeli, więzień izbę mierzył wielkiemi krokami, nie zważając na gościa.
— Jak wy zemną, rzekł nagle stając, myślicie się mierzyć i chcecie walczyć? Was ogłupiło szczęście, a mnie bieda rozum dała, jam się niedolą uczył, wy w rozkoszy zapominaliście wszystkiego... Jesteście na mojéj łasce, choć ja w więzieniu jestem, a wy wolni. Co wy mi zrobicie? Grozicie śmiercią? albo to ja się jéj lękam? albo mi to życie miłe?
Ruszył ramionami.
— Daremne wasze starania... Słabiśmy byli, kiedyście ojcu odbierali majątek; terazem ja mocniejszy od was... bo nie mam nic, a rozumum nabył. Niechże się cienie ojca pocieszą, żeśmy choć raz górą.
— Słuchaj waćpan, mości stolniku, dodał wracając do stołu — to moje ostatnie słowo, nie gadam więcéj. Czyńcie co się podoba. Bywaj zdrów...
Siadł tedy znowu tyłem, i podparłszy się na obu rękach świstać począł.
Cieszym chwilę poczekawszy, sam nie wiedząc co począć, wyszedł. W głowie mu się zawracało. Z całéj rozmowy pozostał mu jakby tylko szum i wrzawa, a szyderski śmiech zbója tego odzywał się w uszach dochodząc aż do serca.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/396
Ta strona została uwierzytelniona.