Sam nie wiedział dokąd szedł i co robił; czuł, że sam rady sobie nie da... Machinalnie jakoś zawlókł się pod drzwi mieszkania żony, która go już z okna przychodzącego zobaczyła... Miała u siebie nieodstępną prawie hrabinę, czekały obie na Kobylińskiego, będąc pewne, że nadejdzie. Teklunia prędko siadła za stół, porwała robotę w rękę i zawołała:
— Już idzie...
Milczały obie niby zatopione: jedna w czytaniu, druga w swéj robotce na drutach.
Drzwi się otworzyły i pan Lambert wszedł bez oznajmowania, bo służącemu stosowne wydano rozkazy. Po jego twarzy poznać było można, że z niedobrą wiadomością przychodził. Ledwie głowę skłonił przed paniami.
— A cóż ten człowiek? A cóż? spytano natarczywie.
— Niegodziwy, bez serca, nieludzki! począł Cieszym: znieważył mnie, złajał, wyśmiał, — a dziecko! dziecka oddać nie myśli.
— Musi przecież!... krzyknęła żona.
— A! spieraliśmy się z nim o to, myślę z godzinę, rzekł Kobyliński; straszno przyznać się... ale na niego nie mamy rady! Źle tak, niedobrze inaczéj, trzyma nas w żelaznych rękach i pastwi się... O! nie potrafię téj piekielnéj powtórzyć rozmowy.
Obie kobiety wlepiły weń oczy.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/397
Ta strona została uwierzytelniona.