— Co ja mówię? co ja mam mówić? hm! rzekł duchowny; nic nad to, że się pani starościna, według mojego zdania, napróżno narazisz na niebezpieczeństwo duszne... a... skutek niepewny.
— Jakie niebezpieczeństwo? brew marszcząc spytała pani.
— Są one... tak rozliczne, tak nieodgadnięte, powoli mówił dyrektor sumienia, iż ich naprzód obrachować niepodobna... Już samo wyrwanie się w ten wir, zamęt ze spokoju tego kątka, od regularnych praktyk religijnych — groźne jest... Obojętnieje łacno człowiek i opuszcza się. Daléj, kto może przewidzieć co jeszcze trafi się i jak podziała? Dusza moja czuje to, a wyrazić nie potrafi, smuci się i trwoży.
— Dziękuję kochanemu ojcu — ale ja, może grzeszną jestem, że sobie lekceważę świat i niebezpieczeństwa jego, przecież... gotowam się narazić na wszystko — idzie mi o dziecię.
O. Ksawery skubał po trosze papier i przegryzał go — niby nie śmiał wyrzec całkowitéj myśli swojéj.
— Mój ojcze, ozwała się z odrobiną niecierpliwości starościna — ale bo, jako ojciec duchowny, nie powinniście wcale oszczędzać mnie... i możecie śmiało, a nawet macie obowiązek powiedzieć całą, caluteńką prawdę...
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/401
Ta strona została uwierzytelniona.