— Stukam na pachołków... choć w więzieniu mam prawo przyjąć lub nie przyjąć tych co mnie nachodzą. Uwolnijcież mnie od swych napuści, każcie głowę zdjąć, jam gotów. Jesteście możni, macie wpływy, możecie co zechcecie.
Kobieta popatrzała na niego; szczęściem nikt na stukanie nie przychodził.
— Nie będę waćpana nudziła długo, odezwała się łagodniéj przybyła pani. Myślałam, że do jego serca przemówić potrafię, pochlebiałam sobie, że będziesz względniejszy dla mnie...
— Dla czego? spytał Czokołd.
— Waćpan nie zaprzeczysz temu, że się kochałeś we mnie? szepnęła cicho kobieta.
— Szalenie nawet, rzekł więzień, tak dalece, żem całe serce wykochał... Waćpani za to żartowałaś zemnie. Teraz, po latach wielu, koléj przyszła na mnie: waćpaństwo płaczecie, ja żartuję... kwita...
Zdawało się, że z nim już nic nie było co począć, i takby każdy świadek rozmowy był sądził; starościna parę razy ruszyła się jakby wstać chciała z krzesła i pozostała w miejscu. Dostrzegła ona kobiecym wzrokiem, poczuła instynktem, że ten opierający się jéj tak bezwzględnie człowiek, zaczynał się roztapiać i słabnąć.
Stukanie do drzwi było oznaką, że sobie nie dowierzał. Zmieniła ton, westchnęła.
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/412
Ta strona została uwierzytelniona.