Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/413

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie ma więc sposobu, środka, nie ma nic coby waćpana zmiękczyć mogło?
Więzień nie odpowiedział; oczy mu błysnęły.
— O! rzekł po chwili z boleścią: powróć mi pani czasy dawne, młodość, daj mi odrobinę nadziei... a zobaczysz! Któż zemnie uczynił tego bezdusznika?
— Ale cóż ja byłam winna?
Czokołd się rozśmiał.
— Ja byłem winien, rzekł, to prawda...
Scena w téj chwili zmieniać się zaczęła, złowrogi wyraz z twarzy Czokołda ustępował z wolna...
— Pani starościno, rzekł: ta sprawa obca wam, chciałem pomścić ojca mojego, zamęczonego przez nich...
— Więc wyznajesz, że dziecko porwałeś?
— A gdyby nawet tak było, odezwał się Krajewski, gdybym ja dziwném zrządzeniem bożém przywiązał się do niego, pokochał je, chwycił się tego ostatniego uczucia jak deski wybawienia...?
— Tobyś waćpan, odpowiedziała starościna, kochał je nie dla siebie, ale chciał jego szczęścia... tobyś je oddał rodzicom.
— Którzy w pieszczotach wychowają próżniaka i niezdarę! podchwycił Czokołd; ale to są przypuszczenia... Ja nic o niczém nie wiem...
Chwycił się za głowę i dodał:
— Gdyby jednak, przypuśćmy, dziecko było