Dobre to było człeczysko w gruncie, choć na pozór okrutnie srogi i gdéra i krzykacz. Wszystko się u niego wszakże kończyło na słowach, i zdaje się, że łajał niepomiernie dla tego, aby mieć przyjemność wygadać się. Gdy już nikogo do gderania nie było, mruczał sam do siebie, rękami czyniąc ruchy rozmaite, jakby bił i gnębił kogo, choć rzeczywiście nigdy nie tknął palcem, nawet w największym gniewie. Nie bał się go też nikt, choć Wyrwicz miał się za bardzo strasznego. Ten nałóg mielenia językiem zwiększał się i rósł w nim, gdy się napił; nie przebierał zbytnie miarki, ale kieliszka nie odmówił o żadnéj porze. Jeśli nad miarę pociągnął czasem w dobrém towarzystwie, naówczas zasypiał, i gadanina ustawała. Mając sam siebie za bardzo srogiego człeka, zmuszał się do snu, aby ekscessu nie popełnić. Przeszło mu to w nałóg i prawidło...
Chodząc około Wyrwicza, Czokołd kilka razy pochwycił się za twarz i syknął jakby z bolu.
— Co to panu jest? czy nie ból zębów? zapytał klucznik, bo moja żona zamawiać umie.
— A dajcie mi pokój z zamawianiem! odparł więzień... mnie ono nie pomaga... Jest tylko jedno lekarstwo na świecie na ten podły ból zębów, ale tego trzeba szukać w aptece...
— A no! byle wiedzieć o co idzie, to dla czegoż? ozwał się Wyrwicz; ja nie jestem od tego... mogę służyć...
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/417
Ta strona została uwierzytelniona.