— Jak się zwał ten, który tego syneczka porwał? zapytał.
— Czokołd... Czokołd — rzekł chrząkając Oxtul; znałem go dobrze, prawy awanturnik był, człek gwałtowny, a co w świecie historyj napłatał, wyliczyć trudno. Aż sobie na bannicyę zasłużył. Kochał się w nieboszczce strościnie matce pani stolnikowéj, i dla téj mało karku nie skręcił...
— A za cóż się mścił na stolniku?
— Za ojca, którego znów ojciec pana Kobylińskiego z tego oto majątku, mówiąc między nami, per fas et nefas wykurzył.
— Cóż to za osobliwszy skład okoliczności! zawołał zamyślony Paulin... A pan... znasz te dzieje dobrze?
— Ja? spytał z uśmiechem na pół skromnym, na poły dumnym Oxtul, uderzając się szeroką dłonią po piersiach: ja? A toć mości dobrodzieju, quorum pars magna fui, godzi mi się powiedzieć. Ratowałem, pomagałem, byłem prześladowany, ścigałem i — choć dziecka odzyskać okazało się niepodobieństwem... zawsze zarobiłem sobie na wdzięczność biednego ojca.
— I mówisz pan, iż ono umarło? spytał Krajewski.
— Przysłano sepulturę tylko ojcu, to wiem, formalną... opłakał i pogrzebł nareszcie, bo dotąd zawsze trwał w zabobonnéj nadziei, że
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/467
Ta strona została uwierzytelniona.