zajmowały kątki. Pan Kobyliński wziąwszy świecę w rękę, począł obchodzić pokój i przyglądać mu się bliżéj.
Na jednéj ze ścian dalszych, od dawna go uderzył majaczący w cieniu portret mężczyzny, którego bladą twarz tylko było można rozpoznać. Ciekaw będąc kto to był, podniósł do góry lichtarz, stolnik i wlepił oczy... W téj saméj chwili ręka mu zadrżała, okrzyk dobył się z ust, i Cieszym odstąpił parę kroków zmieszany... Powtórnie potém zbliżył się, uważniéj wpatrywać zaczął, i dźwigając ramionami, rzucając rękami, mrucząc coś sam do siebie, odszedł, by znowu powrócić. Portret ten wiązał go, pociągał, niepokoił do tego stopnia, że mimo otyłości przystawiwszy krzesło zdjął go ze ściany sam, postawił na ziemi, świecę obok umieścił i schylony długo się weń wpatrywał.
Malowanie, acz wcale dobre, nie zasługiwało może na tak pilne badanie, a stolnik nie był też żadnym znawcą. Zwykle gdy się z obrazami spotykał, miał jedną metodę sądzenia o ich wartości: dotykał palcami, a znalazłszy nałożoną farbę nieoględnie, wyrokował, że malowanie grube było... Tu malowanie też było dosyć nie wykończone, śmiałe, a postać, którą wystawiało, uderzała chyba jako niepospolity typ, których mało spotykało się w kraju. Nie było to oblicze jasne, pogodne, zrozumiałe, całém życiem
Strona:PL JI Kraszewski Zemsta Czokołdowa.djvu/476
Ta strona została uwierzytelniona.